Pojawil sie aurox 10, sciagnelo sie go, a jakze! Sek w tym, ze mozliwosc zbootowania go z dyskietki poszla do piachu bo 'kernel byl juz zbyt rozbudowany', a moj ultranowoczesny laptop powiedzial mi: 'O tu mnie cmoknij, w port podczerwieni, nie ma dyskietki - nie bootujemy'. Przeuroczo - 2,5gb sciagniete z netu + 4 cd i co? I mialem 4 nowe podkladki pod kubek. Mysle sobie: 'Dobra! Teraz debian! Tyle o nim slyszalem, apt-get i w ogole - nie moze byc zly'. Sciagnalem 3.0rc2, wszystkie 7 cd (no bo jak to? mam sobie cos instalowac przez internet? niby jak? :]), wypalilem i zaczalem instalowac. Czy mi sie podobal? Nie wiem, nie bylem w stanie przebrnac przez proces instalacji. Krotko mowiac - poleglem.

Troche mnie to przybilo i odpuscilem sobie wolne systemy operacyjne na pare lat. W tamtym roku, po wakacjach, jak tylko dostalem kompa z serwisu po wakacjach (spalila mi sie plyta glowna) zapadla decyzja - WINDOWS WON! Nie wiem czemu, tak po prostu. ;] Na pierwszy ogien poszla Mandriva 2007. Ogniotrwala raczej nie byla, wytrzymala na dysku niecaly tydzien i krew mnie zalala. Kumpel mowi, zainstaluj sobie ubuntu, tez proste, wszystko gotowe a ja mam obcykane to ci pomoge w razie czego. W ciagu godziny mialem juz sciagniete iso z kubuntu dapperem. Wypalenie - akcja! Zainstalowalo sie (wow! szybka instalacja i nie musze wybierac sposrod miliardow pakietow) i... zaczelo sie sypac. ;] KDE nie lubi sie z moim komputerem - dosc powiedziec, ze monitor wariowal jakby na prozaku mieszanym ze turbolaksem jechal. Miksowania dzwieku nie moglem uskutecznic pomimo usilnych staran. W koncu sobie poradzilem - kupilem SB LIve! na allegro (tak na marginesie polecam, kosztuja grosze a roznica pomiedzy tym a scalakiem jest kolosalna). ;]]] 2 tygodnie udreki pod KDE i przyszedl czas na Ubuntu 6.06 oraz gnome - wreszcie upragniony spokoj. ;]
Styczen - 'dobra, cos juz wiem, teraz sciagne 6.10 professional (obraz iso wazacy jakies 150mb, cos jak netinstall - instaluje tylko podstawowy system). Caly dzien kombinacji, instalacji chyba z 5 - za kazdym razem jak chcialem cos z gnoma usunac to sypal sie caly. Szlag mnie trafil, sciagnalem zwykle (no, nie takie zwykle bo tym razem wersje alternate - ubuntu bez livecd) 6.10 i wszystko bylo cacy. Bylo cacy ale mi sie znudzilo. ;]
Zblizal sie kwiecien, wiosna nadeszla - krotko mowiac czas na zmiany. :P Debian! Tak, teraz juz pewnie sobie poradze! No i poradzilem sobie. Zamontowalem etcha, milutki, wersja testing wiec paczki nawet nowe - nie jest zle. Forum niebywale przyjazne co stanowilo mila odmiane (co tu duzo ukrywac, na forumu ubuntu czlowiek czuje sie swobodnie jak na wczasach w Groznem z oddzialem Hitler Jugend na tym samym pietrze hotelu ;]]]) a sam debian zaskoczyl mnie stabilnoscia. Nie moglem uwierzyc, ze wersja rozwojowa moze byc stabilniejsza od wydanego pare miesiecy wczesniej ubuntu 6.10 (ubunciarz lubil mi walnac bledem tak z raz dziennie ;]). Dwa tygodnie pozniej etcha 'ustabilizowali' i poczulem, ze chce wiecej. ;] Zmiana wpisow w repo na lenny i szczescie powrocilo. 'Mniod mallyna', ale jak juz sie powiedzialo A to trzeba powiedziec B - zmiana wpisow na sid dist-upgrade. ;] Nie zaluje, stabilny ciagle tak samo, czasami nowe paczki cos namieszaja ale to drobnostki.;] Co prawda na dzien dzisiejszy o fglrx moge sobie pomarzyc ale moze to i lepiej, bo sesja sie zbliza, a tak to bylbym niewolnikiem tych przekletych gier (w tym momencie gram w gnome-sudoku i frozen bubble :P). ;]]]
Ot, moja historia.;]